Kiedyś bardzo chciałem być sławny. Chciałem być muzykiem, udzielać wywiadów, pisać książki albo chociaż zagrać w jakimś filmie. Mieszkałbym pewnie teraz w jakimś dużym domu z basenem, latał helikopterem i chodził na bale charytatywne. Całe szczęście, że w to nie poszedłem. Życie celebryty to horror.
Lubię czasem sprawdzić, co słychać u osób, które są znane z tego, że są znane. Dzisiaj jest to wyjątkowo łatwe, bo wystarczy odwiedzić odpowiedni profil społecznościowy. Najczęściej można zobaczyć, co kto zjadł na śniadanie, jak się ubrał do windy albo do jakiej muzyki buja się prowadząc samochód (za nagrywanie story w trakcie jazdy powinny być mandaty!). I tak dzień za dniem, relacja za relacją przeplatana reklamą depilatora albo kremu.
Mogłoby się wydawać, że nie ma przyjemniejszego sposobu na utrzymywanie się, jak pokazywanie swojego życia. I właśnie słowo „utrzymywanie się” jest tu kluczowe. Specyfika zarabiania w oparciu o media społecznościowe pokazuje, że aby wejść do świadomości swoich odbiorców, najpierw samemu trzeba wpuścić ich z butami do własnego życia. Jeśli chcę się „utrzymać”, muszę pokazać więcej niż inni. Muszę myśleć o swoim dniu z perspektywy tego, co się sprzeda, co będzie atrakcyjne, co przyciągnie do mnie nowych ludzi.
Pojawia się pytanie jak zachować w tym wszystkim siebie, kiedy moja tożsamość musi rozciągnąć tak, aby objąć jednocześnie reklamę leku na odchudzanie, odkurzacza i oranżady (której przecież nie piję, bo niby zażywam ten pieprzony lek)? Może łatwiej porostu zrezygnować z siebie? Niech sponsorzy zdecydują, co mam zjeść i czym się nasmarować, trzeba być elastycznym.
Ostatecznie osoba znana z tego, że jest znana, zamienia się w osobę znaną z tego, że jest słupem reklamowym. Pojawia się smutek i rozczarowanie, bo kiedy nie ma już nic do zareklamowania, to jaki sens ma nasze życie?